Sztuka pisania czy próba przetrwania

Marek Szladowski


Janusz Dunin powiada, że rzeczywistą biografią twórczą człowieka pióra jest jego bibliografia. W myśli tej kryje się jednak pewne niebezpieczeństwo, polegające na złudnym czasem przeświadczeniu, że wartość tej bibliograficznej biografii jest tym większa, im ona obszerniejsza. Uważna obserwacja nowych prac naukowych (zwłaszcza z zakresu historii i teorii literatury) przekonuje mnie, że toczy się swoistego rodzaju wyścig na publikacje. Ten zwycięży, kto będzie ich miał więcej.

O tej magii liczb można się przekonać obserwując już sam tylko język opisu dorobku naukowego. Często spotykanymi formułami są: „autor ponad 400 publikacji”, „napisał 15 książek”, „autor kilkuset prac naukowych” itd. Przez tego rodzaju zwroty pozytywnie wartościowana jest ilościowa, a nie zawsze jakościowa płaszczyzna tekstów. Sądzę więc, że anonimowość liczb można by zastąpić konkretem: „odkrywca nieznanej formuły”, „wynalazca”, „autor ważnej książki” itd. W ten sposób szacunek zyska nie tylko ten, kto pisze dużo, lecz także ten, czyja praca jest potrzebna.

Wielka oszustka

Niedawno przeczytałem wypowiedź szanowanego profesora, który z entuzjazmem stwierdził: „Założyłem, że dojdę do 35 książek”. Słowa te być może odsłaniają to, co jest dlań motywacją. Celem tego profesora, jak należy się domyślać, nie jest rozwiązanie kolejnego problemu naukowego, lecz napisanie – jakby dla zaspokojenia swojej próżności czy egoizmu – 35 książek. Ale po co? Uważam, że przed badaczem musi się zawsze pojawiać pytanie: czy praca, którą napiszę będzie komuś potrzebna? Praca uczonego to wyzwanie i służba. Służba drugiemu człowiekowi. Zwłaszcza gdy rzecz dotyczy nauk humanistycznych, które już w nazwie określają swą istotę, a w których, niestety, dość łatwo sfingować naukowość. Wystarczy przecież zająć się jakimś marginalnym problemem, podnieść go do rangi wielkiego zagadnienia badawczego i przejechać się po nim walcem skomplikowanej metodologii. Należy, oczywiście, taką pracę okrasić stosownym językiem, koniecznie skomplikowanym. Najlepiej, żeby znalazły się w niej wyrazy: monofizyta, kupelacja, adyton, subadar, paludalny, apozemiczny, alkad, apoponaks, kakodemon itp. I książka gotowa.

Kto z przesadą akcentuje ilościowy charakter swojej naukowej działalności, musi z pokorą schylić głowę wobec tych największych nauki o literaturze. Wystarczy wszak przywołać naukowy dorobek Henryka Markiewicza, który wydał 20 książek i przeszło 1200 innych publikacji (obecnie liczba ta jest większa). Stanisław Pigoń jest autorem 1230 publikacji. Niewiele gorszy jest Julian Krzyżanowski, który opublikował 1157 prac. A już niedościgłym mistrzem jest Aleksander Brückner, którego bibliograficzna biografia zawiera około 1600 tak zwanych pozycji bibliograficznych i 50 książek. Takie liczbowe licytowanie się można prowadzić w nieskończoność. Dobrze jednak pamiętać, że bibliografia – jak zauważa Henryk Markiewicz – to, podobnie jak statystyka, wielka oszustka.

O tym, że produkcja naukowa w dziedzinie humanistyki jest niesłychanie ożywiona, świadczą liczby. Tylko w 2000 roku ukazało się, jak skrupulatnie wyliczył Henryk Markiewicz, około 140 pozycji z zakresu polonistyki literackiej i teorii literatury. Właściwie taki stan powinien być przyjęty z optymizmem. Powinien, ale nie jest. Gdyby przyjrzeć się uważnie wartości naukowej tych książek, okaże się, że większość z nich została napisana albo dla stopnia naukowego, albo, żeby... napisać kolejną książkę.

rytuał wzniosłego pustosłowia

Ileż to razy, śledząc w księgarni naukowe nowości, czuję się jak Guliwer, który odwiedza Wielką Akademię Lagadyjską. I tak widzę, że jedni pracują „nad projektem sporządzenia wyciągu promieni słonecznych z ogórków”, a inni „nad wyprażaniem prochu strzelniczego z lodu”, kolejni zaś poświęcili swoje życie na „wynalezienie sposobu orania wieprzami, aby pozbyć się wydatków na pługi, zwierzęta pociągowe i ludzi”. O tym, że nauka ma służyć człowiekowi raczej się nie pamięta. W 1986 tak diagnozowała sytuację Teresa Walas: „Można tłumaczyć to zjawisko w sposób mechanistyczny: tym, że populacja historyków literatury wyższa jest niż liczba rzeczywistych problemów literackich; naprawdę korzenie tego zjawiska tkwią gdzie indziej – w ogólnej atmosferze naukowej, przesyconej duchem produkcyjności, w fałszywych wyobrażeniach na temat intelektualnego awansu, w braku odwagi, która jest potrzebna, by pozór wartości umieć oddzielić od niej samej” (Ku otchłani, Kraków 1986, s. 6).

Praca naukowa przemienia się więc w rytuał pisania „wzniosłego pustosłowia”. Taka tekstowa produkcja nieuchronnie prowadzi do... pychy. Rozmiar tej choroby opisał Herbert Oleschko: „Pycha, która zaślepia, czyli etap wstępny: skostnienie myśli, autyzm, zanik dialogu, narastanie fałszywego pojęcia o świecie i o sobie – nieporozumienie. Pycha, która rozsadza, czyli niszczenie człowieka jako istoty społecznej: początek samouwielbienia i koniec miłości, nieludzko zabija to, co ludzkie” („Znak” nr 424/ 1990, s. 73). A może nieco przekornie należałoby przypomnieć, że twórca z natury rzeczy winien być „bezimienny”. Czemuż zatem nie pozostawić pustym miejsca, gdzie znajduje się zwykle nazwisko autora? Taka anonimowość zmusiłaby do wyrzeczenia się pychy i samouwielbienia oraz skupienia się na tekście.

A może wrócić do pomysłu (nie tylko żartu), który przypomniał kilka lat temu Leszek Kołakowski? Zaproponował, by osoba, która zostaje przyjęta po raz pierwszy w uczelni „dostawała od razu tytuł i płacę pełnego profesora, natomiast z każdą publikacją jej pozycja spadałaby i zmniejszałyby się zarobki”. Efektem byłoby zapewne opublikowanie dwu lub trzech poważnych publikacji, stanowiących kwintesencję badań życia takiego naukowca.

Ostatecznie dla prawdziwego uczonego, nie zaś dla wyrobnika nauki, prawdziwe są słowa poety:

Odezwał się wrodzony nałóg

Zgłębiania kuriozalnych nauk,

Szperania po foliałach grubych,

By dwuwierszową złowić wzmiankę,

Gubienia się w drobnostkach lubych,

Z których nie będzie mieć korzyści

Ani współczesność, ani przyszłość,

Lecz tacy są już specjaliści:

Im mniejsza rzecz, tym większa ścisłość.

Julian Tuwim, Kwiaty polskie