Przyzwyczajenia (władzy) to druga natura

Waldemar Korczyński


W listopadowym numerze „FA” wydrukowano mój artykuł Po co nam te tajemnice? o szkodliwości ukrywania tak zwanego dorobku naukowego i o pogarszającym się odbiorze przez tak zwanego szarego człowieka niektórych zachowań ludzi nauki. Po ukazaniu się artykułu otrzymałem list. Anonimowy autor solidaryzował się z moimi odczuciami, wyrażał współczucie dla sytuacji, w której się znalazłem (chyba mnie znał) i dawał mi dobrą radę: przeprosić wszystkich „dotkniętych Pana działaniami” i poprosić o przywrócenie status quo ante. List był bardzo uprzejmy i nie mam wątpliwości, że autor był mi życzliwy. Pokazałem ten list znajomemu, w którego życzliwość również nie wątpię, z komentarzem, że nie bardzo rozumiem, kogo i dlaczego ja akurat miałbym przepraszać. Odpowiedź była krótka: Zbierasz po łbie dlatego właśnie, że tego nie wiesz. Przy okazji powiedział mi, żebym nie poruszał spraw finansowych, bo niczego nowego nie powiem, a postawię w głupiej sytuacji ludzi, którzy niczego złego nie zrobili, poza tym, że chcą trochę lepiej zarabiać. Myślałem, że wyraziłem się jasno: nie chodzi o to, ile kto zarabia, ale za co bierze pieniądze. Jeśli wywiązuje się ze swych obowiązków, to nie ma sensownych powodów, aby zarobki te ograniczać. Od tego jest fiskus. I w moim odczuciu człowiek jest w porządku, jeśli wypełnia swe obowiązki z jakąś sensowną dokładnością, nawet niekoniecznie w przysłowiowych stu procentach. Rzecz jednak w tym, by można było sprawdzić, w jakim stopniu zarobki te są społecznie akceptowalne. To właśnie miałem na myśli, pisząc o braku uzasadnienia gigantycznych niekiedy zarobków pracowników uczelni. Jawność dorobku, nie tylko naukowego, jest warunkiem sprawdzalności jednej części tych obowiązków – badań naukowych. Rzecz w tym, że humboldtowska zasada jedności działalności badawczej i dydaktycznej jest ważnym atrybutem nauczania. Pracownik uczelni jest zarówno nauczycielem, jak i studentem modyfikującym stale swoją wiedzę, a pisanie nie najlepszych nawet prac lub prezentowanie swych poglądów (np. na seminariach) pozwala mu tę wiedzę porządkować. Tak mniej więcej usprawiedliwiałem się z napisania wspomnianego tekstu, który mój znajomy oceniał raczej negatywnie. Ponieważ mam nieprzyjemne wrażenie, że takie odczytywanie tego tekstu nie jest wyjątkiem, postaram się zilustrować przykładem typowe strony – w moim odczuciu negatywne – zbędnego utajniania informacji. Podobno jeden dobry przykład wart jest więcej niż dziesięć wyjaśnień, więc może mi się uda.

wiele dziwnych wydarzeń

Pisanie o nieprawidłowościach, na które natknął się autor tekstu, generuje natychmiast podejrzenia, iż chce on załatwiać swoje prywatne sprawy. Ideałem byłoby oczywiście pisanie o sprawach, o których autor nie ma pojęcia, bo nigdy się z nimi nie zetknął. Tylko wtedy może być naprawdę obiektywny. Spróbuję czegoś pośredniego. Nazwiska bohatera historii nie podam, bo nie jest ono istotne, ale opiszę zdarzenia i sytuacje, które zilustrują jeden aspekt (nie) jawności tak zwanego dorobku naukowego. „Mój” aspekt sprawy jest w zasadzie „przebrzmiały” i żaden artykuł tego nie zmieni, więc w tym sensie tekst ten jest „obiektywny”. W lipcu 2002 roku na forum dyskusyjnym „Gazety Wyborczej” pojawiła się informacja, że pracujący w Akademii Świętokrzyskiej w Kielcach profesor S. uzyskał habilitację w szkole partyjnej bez (wymaganego również w takich szkołach) „znacznego dorobku naukowego”. Nie zwróciłem na to uwagi, ale we wrześniu 2002 prof. S. przysłał mi pismo, w którym stwierdził, że habilitację uzyskał w szkole, która rzeczywiście uchodziła za partyjną i która została zlikwidowana na początku lat 90. Potem nastąpiło wiele dziwnych wydarzeń, w wyniku których na przykład zajęto bez jakiegokolwiek spisania znajdujące się w uczelni moje rzeczy (były tam m.in. notatki o stwierdzonych w AŚw. nieprawidłowościach), niektóre z nich wydano osobom trzecim, a prof. S. wręczył mi pismo z zakazem wypowiadania się o AŚw. bez jego zgody (czym naruszył art. 54 Konstytucji RP), a potem obwinił mnie przed komisją dyscyplinarną o niezastosowanie się do tego zakazu. Dwa lata później ktoś umieścił na forum „GW” komicznie napisany życiorys prof. S. z sygnowanej jego nazwiskiem książki. Wyglądało to na samochwalstwo i życiorys stał się obiektem kpin forumowiczów. Potem otrzymałem pismo prof. S., informujące, że miał grant KBN (MNiI, „spadkobierca” KBN, MNiI, stwierdziło, że go nie finansowało), grant MEN, jego książka jest dostępna w internetowej księgarni (podał cenę), a inny dorobek ujawni, jeśli żądający umówi się z nim osobiście. Przesłał też prośbę jakiegoś zakładu o konsultację oprogramowania. O tym, co napisał przed habilitacją ani słowa (por. jednak niżej). Pismo adresowane było do innej osoby, prof. S. kopii mi nie przesłał, ale prosił adresata, aby mnie o tych faktach poinformował, co ten ostatni uczynił. Ponieważ na forum dyskusyjnym zostałem pomówiony o to, że osobiście nie prosiłem prof. S. o ujawnienie jego dorobku (robiłem to wielokrotnie), więc napisałem do niego list otwarty. Efektem była ocierająca się o rynsztok internetowa dyskusja z anonimowym „obrońcą” prof. S., który wykazywał się tak doskonałą znajomością spraw znanych tylko prof. S., że niektórzy dyskutanci napisali wręcz, że wypowiadającym się jest sam prof. S. Po dwuletniej internetowej „dyskusji” prof. S. wręczył mi w obecności swego syna i dwóch innych osób obraźliwie sformułowane pismo z załącznikami – wykazem prac przed habilitacją i dwoma bardzo dziwnymi opiniami. W jednej stwierdzano, że aspirant S. zakończył pomyślnie aspiranturę i przygotował pracę, a w drugiej autor „opinii” gratuluje mu habilitacji, dziękuje za współpracę i wyraża przekonanie, że wspólne działania służyć będą dalszemu postępowi społecznemu. Wykaz zawierał siedem polskojęzycznych prac opublikowanych w „Zeszytach Naukowych” uczelni zatrudniającej prof. S. i jeden maszynopis napisany w kraju, gdzie aspirował. Były też cztery artykuły z lokalnej gazety wydawanej przez KW PZPR w Kielcach. Polskojęzycznych prac członkowie komisji ani dwóch z trzech recenzentów czytać nie mogli, bo polskiego nie znali. Aby jednak zachowana była równowaga, dwaj inni członkowie komisji (nb. polscy przełożeni prof. S) reprezentowali specjalności odległe od tematyki habilitacji. Gdyby się jednak na tym nawet znali, to i tak byłby kłopot, bo praca napisana jest, nawet jak na partyjne standardy, bardzo „ideologicznie”; główne uzasadnienia zarówno podjęcia tematu, jak i wniosków, opierają się na Leninie i uchwałach zjazdów bratnich partii z KPZR na czele. Potem okazało się jeszcze, że prof. S. naucza (na trzecim etacie) języka kraju, gdzie habilitację uzyskał, a nie bardzo wiadomo, jakie ma do tego uprawnienia. Nie chcę wyciągać najnowszych informacji o naszym bohaterze, bo napisać by trzeba osobny, duży tekst. O innych aspektach tej sprawy pisałem w „FA” jako Mikołaj Korzec. Wierzyłem wówczas, że jeśli napiszę anonimowo, to szkody dla uczelni będą mniejsze, a skutek pozytywny. Dokładniej mówiąc, wierzyłem pisząc pierwszy tekst, potem po prostu było mi głupio to zmieniać.

Kulturalny nie kopie

Opisana wyżej sytuacja nie jest wygodna właściwie dla nikogo. Wyleciałem z pracy, a prof. S. postawiony został w dwuznacznej sytuacji wobec ludzi, z którymi się styka. Co gorsza, nie widać, jak można było tego sensownie uniknąć. Zostałem postawiony wobec dylematu: brać pokornie po łbie, wrzeszcząc przy tym: „Morituri te salutant!”, czy próbować się bronić, a prof. S. wobec wyboru między przyznaniem, iż nie jest tym, za kogo się podaje, a beznadziejną próbą ratowania budowanego przez kilka lat obrazu uczonego. Obaj byliśmy w jakimś sensie zobligowani do konfliktogennych działań, ja kodeksami etycznymi (por. np. Dobre obyczaje w nauce, Kom. ds. Etyki PAN, 2001) i koniecznością obrony dóbr osobistych, a on koniecznością obrony reputacji, zarówno swojej, jak i na przykład swoich dyplomantów i uczelni, w której pracował. Gdyby uczelnia zatrudniała jakiegoś rozsądnego mediatora, to być może prof. S. zrozumiałby, że jestem na tyle głupi, by nie pojmować spraw oczywistych, a ja zastanowiłbym się, czy warto pakować się w sytuację, z której dobrego wyjścia nie ma. Mediatora nie było i moja (dziś widzę, że naiwna) wiara w przejrzystość systemu i skuteczność jego procedur zderzyła się z doświadczeniem prof. S. i jego realną wiedzą o systemie. Jak widać, nikt nie wyszedł na tym dobrze. W tym konkretnym przypadku jest jeszcze jeden nieprzyjemny aspekt całej sprawy. Otóż nie rozumiem motywów działań prof. S. Nie miał żadnych powodów zaczynać awantury, jego działania od początku były bardzo nerwowe i w większości przypadków nierozsądne (podnosił np. ewidentnie fałszywe zarzuty) lub naruszające prawo (art. 54 Konstytucji). Jego „wyjaśnienia” są sprzeczne i normalnie ponosiłby prawdopodobnie konsekwencje tych sprzeczności, bo wypowiadał się między innymi przed Komisją Dyscyplinarną. Nie miał ze mną żadnych konfliktów, wydaje mi się nawet, że darzyliśmy się jakąś sympatią. Jedyną, jaka mi dziś przychodzi na myśl, przyczynę całej afery upatruję w jakimś pomieszaniu „troski o autorytet” (por. wspomniany wyżej życiorys) i obaw, że mogę coś o prof. S. i jego habilitacji ujawnić. Można było tego uniknąć, gdyby dorobek naukowy prof. S. był jawny. Moje „odkrycia” nie stanowiłyby dla nikogo, w tym również dla mnie, sensacji i sprawy by pewnie nie było. Wspomniana przeze mnie jawność informacji o tym, kto kim (czym) jest, ma jeszcze jeden mało chyba przyjemny, a wyczuwalny w dyskusji o naprawie, nie tylko nauki, aspekt. Powiada się, że człowiek cywilizowany, to taki, który przeprosi, jeśli kogoś kopnie. Człowiek kulturalny nie kopie. To, jacy jesteśmy, zależy również od warunków, w jakich się znajdujemy. Na balu przebierańców można sobie pozwolić na znacznie więcej niż na przyjęciu dyplomatycznym, gdzie goście są imiennie gospodarzowi przedstawiani. Tu nie wystarczy już być cywilizowanym i trzeba starać się być kulturalnym. Być może żądam zbyt wiele, ale mnie nie przeprosił nikt. Ani kierujący sprawę do Komisji Dyscyplinarnej prof. S, ani rektor, ani członkowie Komisji, którzy przecież ewidentnie nieuczciwe orzeczenie podpisali. Jest dla mnie zagadką, jak – oceniani jako dobrze wychowani, mający ambicje być kulturalnymi – ludzie wpadli na pomysł, aby tak się właśnie zachować. Przecież nie przydarzyło mi się to w kiepskiej knajpie ani we wczesnym PRL−u. Nie znam się na socjologii, ale myślę, że mógłby to być materiał do badań socjologicznych. Aby być uczciwym, wypada powiedzieć, że generalnie przypadki takie nie są w Polsce wyjątkowe. Obawiam się, że wiara, iż da się naprawić jakikolwiek system, w którym władza nie odczuwa potrzeby przeproszenia za swoje błędy, jest bardzo naiwna. A te nawyki władzy bywają bardzo stabilne. Wydaje mi się, że w dyskusji o kondycji polskiej nauki i szkolnictwa wyższego trudno będzie ten problem pominąć. Wiem, oczywiście, że opisane postawy nie są w nauce ani szkolnictwie wyższym typowe, ale łyżka dziegciu naprawdę psuje nawet bardzo dużą beczkę miodu.
Dr Waldemar Korczyński pracuje w Katedrze Informatyki Politechniki Świętokrzyskiej w Kielcach.