Na marginesie IV Rzeczpospolitej

Leszek Szaruga


Znany i ceniony publicysta paryskiej „Kultury”, P. Znawca (a warto przy okazji przypomnieć, iż obchodzimy właśnie „Rok Giedroycia”), na co dzień ukrywający się pod pseudonimem Stanisław Lem, napisał w „Tygodniku Powszechnym”: „Czytałem orędzie prezydenta Kaczyńskiego i odniosłem wrażenie, że nic tam nie ma. Ponieważ premierowi udało się tymczasem zdobyć dla Polski sporo unijnych pieniędzy, pomyślałem sobie, że gdybym to ja pisał tekst przemówienia inaugurującego prezydenturę, powiedziałbym najpierw tak: 10 procent z tych brukselskich miliardów należy przeznaczyć na naukę. Jeżeli ktoś upiera się przy pomyśle budowy IV Rzeczypospolitej, powinien zacząć od nauki, i to w najszerszym rozumieniu, bo jak dotąd najlepszy materiał ludzki wypłukiwany jest za granicę. To oczywiście nie jest program na jedną kadencję, ale trzeba go wreszcie stworzyć!”.

Dobrze, że Lem o tym napisał – w końcu to wciąż jeszcze jakiś autorytet i choć autorytety zaczyna się u nas traktować z pogardą, może jednak jego słowa do Kogoś Ważnego dotrą. Sam o tym pisałem wielokrotnie, podkreślając, iż po roku 1989 nikt na dobrą sprawę nie ustalił priorytetowych zadań dla odradzającego się państwa. I było dla mnie rzeczą oczywistą, że czy ma to być Druga Japonia, czy, jak obecnie, IV Rzeczpospolita, w każdym wypadku podstawową inwestycją w jej rozwój winny być zwiększone nakłady na naukę. Wyglądało to zresztą w pierwszych enuncjacjach rządu premiera Marcinkiewicza interesująco. Pani minister od finansów, prócz niezrozumiałego dla mnie grożenia palcem supermarketom, zapowiadała, że na naukę pieniędzy dołoży. Czy dołożyła, trudno wyczuć, ale już sam pomysł godzien jest odnotowania. Tym bardziej że, gdy się tak zastanowić i porozglądać, nie sposób nie dostrzec, że potęga Japonii, kraju pozbawionego wszak surowców, nie z czego innego powstała, jak z przeznaczenia olbrzymich środków na naukę i technikę. Tyle że ciągłość japońskiej polityki – ponad głowami różnych partyjnych funkcjonariuszy i działaczy – zapewnia instytucja cesarza, niepodlegająca, jak wiadomo, rytmowi kadencyjnemu. Tymczasem, jak donosi dzisiejsza prasa, pani minister posadę straciła na rzecz Zyty Gilowskiej, też pani profesor, lecz o poglądach ekonomicznych tak zdecydowanie liberalnych, iż zapewne uzna, że nauka wyżywi się sama.

Lem ma rację – taki program nie jest na jedną kadencję. Ale też właśnie to sprawia, że go nie ma i, jak się wydaje, w najbliższej dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie. Dzieje się tak dlatego, że polityka polska grzęźnie w natłoku spraw doraźnych, których rozwiązywanie – jak choćby konfliktu z niedofinansowaną służbą zdrowia – połączone jest z groźbą wzrastających napięć społecznych. I choć pan minister Religa – któremu wdzięczny jestem za uwagę, że nie poleca rzucania palenia po sześćdziesiątce – przekonuje, iż ma plan uzdrowienia służby zdrowia zakrojony na pięciolecie, to przecież do nikogo to nie dociera, a szarpanina z Porozumieniem Zielonogórskim, domagającym się natychmiastowej interwencji finansowej, prowadzi jedynie do napinania i tak już napiętego budżetu państwa. Podobnych konfliktów zapewne będzie więcej i nic tu nie pomogą zapowiedzi Ludwika Dorna, iż w razie czego weźmie się zbuntowanych „w kamasze”.

Obawiam się, że w ogóle jest już za późno na radykalne pomysły – te możliwe były chyba jedynie tuż po roku 1989. Przynajmniej z „planem Balcerowicza” rzecz się udała – tak dalece, że nawet Andrzej Lepper uznał za stosowne zmienić swą słynną formułę „Balcerowicz musi odejść” na: „Balcerowicz może zostać”. Mniej więcej w tym samym czasie miniony prezydent Kwaśniewski, odznaczając Balcerowicza Orderem Orła Białego, stwierdził, że „Balcerowicz musi zostać”, ale w tym wypadku zdanie to dotyczyło historii Polski. Tymczasem budować mamy IV Rzeczpospolitą – termin zresztą ukuty przez profesora Pawła Śpiewaka, który obecnie został posłem opozycyjnej Platformy Obywatelskiej – a taki pomysł bez radykalnych zmian nie jest możliwy. Jednakże radykalne zmiany, w jakiejkolwiek dziedzinie, wymagają zdecydowanych postaw i gotowości ponoszenia ryzyka. Nie mamy jednak polityków, którzy byliby zdolni do jego podjęcia, gdyż tworzenie programu, o którym pisze Lem, wymagałoby otwartego postawienia kwestii zasadniczej przebudowy planu wydatków rządowych. Jednak ktoś, kto myśli jedynie w czteroletnim rytmie, nie podejmie się przedstawienia planu takiej zmiany, gdyż w tej perspektywie nie będzie się mógł pod koniec kadencji wykazać wymiernymi rezultatami – te pojawić się mogą dopiero po dziesięcioleciach, a przecież nikt z naszych wybrańców tak daleko swą wyobraźnią nie sięga. To nie są mężowie stanu, których imaginację – jak choćby w przypadku Józefa Piłsudskiego – kształtowałaby poezja. Jak wiadomo, Marszałek czytywał Słowackiego. Lech Kaczyński co prawda przyznał się do lektury Tomasza Manna, ale jeśli miałbym mu jakąś lekturę polecać, to raczej brata noblisty – Henryka, w szczególności jego trylogię „Cesarstwo”. Ale tak naprawdę to polecałbym panu prezydentowi lekturę Norwida, choć może się to mu źle kojarzyć, jako że autor ten był ulubionym poetą niejakiego Zenona Kliszki (któż dziś pamięta wszechmocnego niegdyś towarzysza?).

By te smutne nieco rozważania zakończyć optymistycznym akcentem, sięgnę znów do Lema, który pod koniec swego felietonu pisze: „Wiem na przykład, że w obszarach podmorskich i podoceanicznych stosunkowo płytko leżą nieprzebrane zasoby hydratów metanu, ale nie można ich eksploatować, ponieważ kiedy się je wydobywa spod wielosetmetrowych warstw wody, natychmiast ulatniają się do atmosfery. Gdyby ktoś – choćby i w Polsce – wymyślił sposób ich spożytkowania, zarobiłby na Nobla i wszystkich by uszczęśliwił”. Projekt, jak pisze sam autor, całkowicie utopijny. Co nie znaczy, że niedający się zrealizować. Nie takie pomysły, jak wiedzą czytelnicy Verne’a czy paryskiej „Kultury”, wcielały się w życie.