3+2+

Leszek Szaruga


W czasie posiedzenia Rady Wydziału (źle piszę, wszak mówi się u nas „na Radzie Wydziału”, politycy zaś mówią „na Klubie” – takie fajnie zakorzenione rusycyzmy) jedna z koleżanek z satysfakcją stwierdziła, że akurat u nas nie ma protestów przeciwko wprowadzeniu dyrektywy unijnej dzielącej studia wyższe na dwa etapy: pierwszy, trwający trzy lata i kończący się licencjatem, i następny, już tylko dwuletni, którego ukoronowaniem ma być magisterium. No nie, pomyślałem sobie, nie dopuszczę do tego, by jednak nie było zdania odmiennego. Tym bardziej że rzeczywiście jestem przeciwnikiem tego segmentowania. Wstałem więc i w krótkich żołnierskich słowach streściłem to, co teraz pragnę rozwinąć. Cały ten system, powiedziałem, nie tyle nie ma sensu, co prowadzi do infantylizacji studiów wyższych. Trend idzie z Zachodu, ale w tym wypadku wydaje się dość podejrzany. Studia licencjackie jako takie ostatecznie dają się obronić, choć też właściwie nie wiadomo po co, skoro na przykład szkoły mające wybór między kandydatami, z których jeden legitymuje się licencjatem, drugi zaś magisterium, wybiorą tego drugiego. Czym jest stopień licencjata, też raczej nie bardzo wiadomo. Pani, która ów system zachwalała, powiedziała mi później w rozmowie prywatnej, że występowała jako rzeczniczka studentów. Ale, pytam, cóż to za studenci, którzy z góry zakładają, że nie zrobią magisterium? Przyznam się, że nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi. Bo praktyka wygląda – a wiem jak, gdyż miałem z nią do czynienia na częstochowskiej polonistyce w Akademii im. Jana Długosza – przeraźliwie. Materiał przewidziany „do przerobienia” w czasie studiów licencjackich jest w gruncie rzeczy ten sam, który później, przynajmniej częściowo, należy powtórzyć w segmencie magisterskim (w moim przypadku chodziło o przedmiot literatura współczesna). Rzecz w tym, iż licząc na to, że moi studenci już jakąś tam wiedzę wynieśli ze szkoły (a nie należy na to liczyć, o czym się wielokrotnie przekonałem), i pogłębili ją w czasie „studiów” licencjackich (też złudzenie), zaczynałem wykład od kwestii już, jak to się mówi, „wyśrubowanych” i, oczywiście, spotykałem się z całkowitym niezrozumieniem, co z kolei zmuszało mnie do zaczynania tłumaczenia rzeczy podstawowych „jak chłop krowie na pastwisku”. Czysty dom wariatów. Przynajmniej w wypadku studiów humanistycznych. A to dlatego, że w końcu zarówno „licencjaci”, jak „magistranci” muszą „przerobić całość”. Zakładam, że w wypadku studiów na przykład matematycznych czy fizycznych można po prostu stopniować „wtajemniczenie” – w odniesieniu do studiów z takich dziedzin, jak historia czy filologia polska, zarówno na pierwszym, jak i na drugim etapie należy dać obraz „całości”: tu się nic „dokładać” nie da – to nie jest jak przejście od tabliczki mnożenia do równań różniczkowych. To się po prostu do stopniowania nie nadaje. Nie wyobrażam sobie „licencjatu” polonistycznego bez wiedzy o Przybosiu. Ale jak „stopniować” Przybosia, w dodatku w systemie wykładów uniwersyteckich, a zatem – autorskich, w których nie może funkcjonować system „stąd – dotąd”. Być może system „3+2” da się bronić gdzie indziej, ale w humanistyce musi się to zmienić w koszmar. Jest to koszmar tym bardziej szkodliwy, iż wymuszający na pierwszym etapie (z zasady) i na drugim etapie (w konsekwencji) drastyczne zaniżenie poziomu nauczania. Gdyby na tym się miało skończyć, szkody, choć poważne, nie byłyby może tragiczne. Ale na tym, oczywiście, się nie kończy. Ten system bowiem wpisuje się w metasystem, którego formuła wygląda następująco: 3+2+studia doktoranckie. Dawno bowiem minęły czasy, gdy najzdolniejsi spośród tych, którzy dobrnęli do magisterium, mogli liczyć na posadę asystenta. Ta instytucja jest w zaniku (znam kilku asystentów w trakcie robienia doktoratu, ale to naprawdę już u nas ostatni Mohikanie). Nie ma już skupionych wokół Mistrza wybranych przezeń uczniów, z którymi potrafi się porozumieć i którym – nawet w sporach – gotów jest przekazać naukowe dziedzictwo. Instytucja asystenta, przez wieki stanowiąca rodzaj promocji naukowej, swego rodzaju nobilitację, przestała być potrzebna. Nasze uczelnie zmieniły się w instytucje taśmowo produkujące absolwentów: licencjatów, magistrów, a obecnie także doktorów. Poziom prac dyplomowych wszystkich stopni przeraźliwie się obniża. Można tego nie zauważać, ale nie zmieni to przecież istoty zjawiska. A istota ta ma na imię bylejakość. Jak w piosence Agnieszki Osieckiej: „Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle tanio, byle głupio. Do miast i wiosek, prosta nauka, każdy wie za co ludzie płacą, licznik stuka”. Licznik stuka. Uczelnie na siebie zarabiają. W jednej z prywatnych uczelni, która niebawem wyprodukuje sporą liczbę „licencjatów”, płacący – i to słono – studenci uznają, iż sam akt uiszczenia czesnego wystarczy, by na tym poprzestać: dyplom z mniejszymi lub większymi problemami jednak „zrobią”. W związku z tym nawet nie czytają poleconych im tekstów, a na uwagę wykładowcy, że to postawa nie do końca w czasie studiów zrozumiała, odpowiadają, iż „czytanie nie jest trendy”. I ja ich nawet pojmuję, ja to przyswajam. Bo niby po co? Skoro szybko się przekonują, że celem uczelni nie jest nauczanie, ale produkcja absolwentów, uznają, posługując się przaśnymi przesłankami, że studiować nie muszą. Muszą natomiast płacić, co czynią wiedząc, iż legalnie uzyskany dyplom jest jednak czymś bardziej funkcjonalnym od tego, który mogą kupić na bazarze. Minimalizowanie wysiłku w drodze do uzyskania celu jest działaniem racjonalnym i inteligentnym. I oni o tym doskonale wiedzą. My – myślę o „pracownikach naukowych” – też o tym doskonale wiemy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie „wycinał” w czasie egzaminu całego rocznika – paru ostatecznie można oblać, byle bez przesady. I tak to się toczy. I nie trzeba się kłócić o to, ile wynosi 3+2.